REKOLEKCJE DLA ZABIEGANYCH

Rekolekcje dla zabieganych w czterech odsłonach…

Misja w mocy Bożego Ducha…

czyli o tym, że jak nie posmarujesz, to nie pojedziesz…

 

I niedziela Adwentu

O tym, że zaczynamy od początku… czyli najpierw nas zanurzono 

0. Kilka tygodni temu na ekranach kin pojawił się film, który mnie całkowicie powalił, mówiąc kolokwialnie: rzucił na kolana, pomimo, że nie opowiada nic oryginalnego… obrazuje prawdy znane od dawna, opisane w tysiącach podręczników, oczywiste… urzekł mnie myślami, które potwierdzają wiele moich osobistych intuicji. Jako że ciągle jest jeszcze dostępny nie będę opowiadał w szczegółach fabuły, bo z całego serca zachęcam żeby go zobaczyć, ale wspomnę tylko o jednym wątku – mianowicie prawda o tym, że gdy dziecko, młody człowiek nie otrzyma podstawowych impulsów, nigdy się nie rozwinie… będzie człowiekiem nie tylko nie wychowanym, ale zniszczonym. Film jest o ludziach, których nikt nie nauczył być sobą, przez głupotę, przez pomyłkę, ze złej woli…. ale zawsze z winy dorosłych, nie nauczyli się być prawdziwymi ludźmi. Banał, prawda? Ale gdy dotrze to w całym dramatyzmie tego stwierdzenia, bardzo się otwierają oczy…. Mam na myśli film Koterskiego „7 uczuć” i raz jeszcze polecam go szczególnie rodzicom i wychowawcom…

Pod wpływem tego filmu spojrzałem trochę z innej perspektywy na hasło rozpoczynającego się roku liturgicznego, które brzmi MISJA W MOCY BOŻEGO DUCHA, bo zadałem sobie pytanie dlaczego, te słowa w bardzo wielu wypadkach  nic nie znaczą, dlaczego w gruncie rzeczy, często jest po prostu obojętne: własne miejsce w Kościele, zadania jakie wyznacza mi Jezus, to do czego jestem powołany, co powinienem zrobić, żeby podobać się Bogu? I dlatego chciałbym w tym roku zaproponować refleksję nad przyczynami tego, że nie do końca udaje się być uczniem Chrystusa… refleksję nie nad grzechami, nad słabościami, nad tym co się w życiu nie udało, tylko nad przyczynami obojętności… to trudny temat, na pewno wymagający i pewnie jakaś część wzdrygnie ramionami i powie że im właśnie OBOJĘTNE to jest… ale nad dramatem obojętności nie można przejść obojętnie… bo jak nie posmarujesz to nie pojedziesz…  nie da się kontynuować życia Bożego, jeżeli nie otworzy się oczu na Boże wołanie…a Adwent jest do tego jak znalazł. I tyle tytułem wstępu.

  1. Faktycznie, gdy zaczynamy Adwent z jego tradycyjnym wezwaniem do czujności, może czasami przebijać się w naszym myśleniu niepokój, że to co przeżywamy na co dzień jest bardzo odległe od Bożych myśli. Najczęściej ucieka się od tego, prostym stwierdzeniem, że takie jest życie. I wszystko pozamiatane, pobożne myśli swoją drogą a przecież trzeba jakoś żyć… chciałbym dzisiaj zaproponować, abyśmy odwrócili się na chwilę od tego co wydaje się nam oczywiste, od tych naszych poukładanych planów na przeżycie i przypomnieli sobie o początku. Owszem, to że większość z nas została wprowadzona do relacji z Jezusem całkowicie nieświadomie jako niemowlęta, nie ułatwia sprawy, wręcz domaga się ogromnego wysiłku wyobraźni, ale spróbujmy… gdy w pierwszych wiekach chrześcijaństwa udzielano chrztu zasadniczo osobom dorosłym, dokonywało się to poprzez zanurzenie: do chrzcielnicy w formie basenu, wchodził kandydat z jednej strony, przechodził przez ów basen, kapłan zanurzał go całego w wodzie wypowiadając sakramentalne słowa i ochrzczony wychodził z wody drugą stroną basenu. Obrzęd ten symbolizował przejście przez śmierć i nowe narodzenie, wychodził nowy człowiek. Ale też to symboliczne doświadczenie miało pokazać absolutną nowość, oryginalność życia chrześcijańskiego – umierało się dla wszystkiego co było wcześniej tzn. chrzest oznaczał deklarację, że nie będzie się wracało do tego co pogańskie, co nie jest Boże.

To nie jest takie odległe od naszego życia, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Spójrzmy na nasza codzienność właśnie z tej perspektywy, na proste rzeczy np. na wykorzystanie czasu, na proporcje naszych zajęć – ile tego czasu poświęcamy na bezmyślne przyzwyczajenia (typu przeczesywanie internetu, gapienie się w telewizor i słuchanie kolejnego wywiadu z nikomu nieznanym człowiekiem itp.) , a ile na modlitwę na przykład. I nie o ocenę tych zajęć chodzi czy one są dobre czy złe, ale o wypełnienie życia Panem Bogiem – najczęstszym argumentem usprawiedliwiającym naszą obojętność wobec spraw bożych jest przecież brak czasu. A w gruncie rzeczy przyczyna może leżeć w tym fundamentalnym braku przejścia na drugą stronę, gdzie nie doświadczyliśmy jeszcze, nawet symbolicznie umierania dla tego co jest Pana Boga, zrezygnowania z codziennego życia dla bliskości z Jezusem – trochę się oszukujemy gdy powtarzamy sobie cały czas, że skoro Pan Bóg jest miłosierny, to my nie mamy nic do zrobienia. Bóg jest miłosierny, bo pozwala nam abyśmy mogli narodzić się dla Niego, ale wejść do chrzcielnicy to już trzeba samemu.

  1. Chciałbym zaproponować dzisiaj, na ten czas pierwszego tygodnia, ryzykowną rzecz, mianowicie, żeby potraktować Adwent na poważnie. Aby podjąć konkretne adwentowe ćwiczenie – trudno jest na kazaniu trafić dla każdego coś dobrego… to musi być pomysł bardzo osobisty, ale niech będzie poważny. Niech odpowiada fatycznej przestrzeni obojętności w twoim życiu wiary. Jeżeli to jest np. kwestia modlitwy, niech ćwiczenie prowadzi do intensywnej modlitwy, jeżeli to kwestia wiedzy religijnej niech ćwiczenie polega na konkretnych sposobach pogłębiania tej wiedzy, jeżeli widzisz problem w wykorzystaniu czasu, w marnowaniu go na rzeczy błahe, niech ćwiczenie wyznaczy granice tych bezsensownych czynności. I bardzo bym zachęcał do prowadzenia zapisków z tego co się dzieje, innymi słowy do konkretnego rozliczania się z podjętych ćwiczeń (trochę przez analogie do biegaczy, którzy odnotowują każdy przebyty metr – choć niekoniecznie musi być to wszytko publikowane na facebook`u) ale ważne jest byśmy te podjętą próbę sami wyraźnie zobaczyli. Innymi słowy, abyśmy zobaczyli siebie po wyjściu z chrzcielnicy, bo jakkolwiek daleko byśmy nie odeszli od tego Bożego planu dla nas, to tego jednego nic nie może zmienić – przeprowadzono nas na drugą stronę życia, obmyto, związano z Jezusem, abyśmy mogli żyć jako dzieci Boże, choć to czasem brzmi bardzo abstrakcyjnie… mogę jedynie proponować abyś spróbował, zaryzykował i poczuł na swoim ciele wodę chrztu i przez chwilę żył w całej autentyczności bycia chrześcijaninem… i mam nadzieję że to adwentowe ćwiczenie pokaże Ci, że wychodząc z kąpieli jesteś głodny… ale o karmieniu naszego głodu, to jak Pan Bóg pozwoli w przyszłym tygodniu.

II niedziela Adwentu

O tym, że ciągle to samo… czyli nas nakarmiono

0. W poprzednim odcinku: W poszukiwaniu przyczyn naszej obojętności wobec Bożego wezwania, mówiłem o fundamentalnym doświadczeniu chrześcijanina, jakim jest przejście na drugą stronę, tzn. że taką podstawową cechą, którą Pan Bóg dla nas zaplanował – dla nas, jako swoich uczniów – jest zaproszenie do zaryzykowania czegoś nowego, czegoś co jest tylko dla Boga. Podobnie jak wyrażali to pierwsi chrześcijanie, gdy przyjmowali chrzest i wynurzali się z chrzcielnicy, jako nowi ludzie – umarli dla tego co pogańskie i dlatego brak podjęcia owego ryzyka może być przyczyną dystansu wobec tego co Boże. Stąd też propozycja ćwiczenia na miniony tydzień, podejmującego konkretne działania związane z własnym nieuporządkowaniem w jakiejś dziedzinie, aby w konkretnej sprawie umrzeć dla tego co niedoskonałe… czy się udało, to już każdy z nas musi odpowiedzieć sobie samodzielnie.

  1. Idąc dalej: Prawdą jest, iż brak autentycznej zgody na życie chrześcijańskie, jakieś takie próby bycia chrześcijaninem na pół gwizdka, według starego powiedzenia Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, uniemożliwiają odczytanie planu Pana Boga wobec naszego życia a jeszcze częściej sprawiają że rozumiemy ten plan opacznie i dopatrujemy się w nim jakiegoś zagrożenia, zamachu na naszą wolność (chociażby gdy traktujemy przykazania jako ograniczenia – znowu mi nie wolno; a nie dostrzegamy w nich drogowskazu dla osiągnięcia celu). I choć jest to jedna z przyczyn obojętności, to przecież często też spotykamy się z sytuacją, gdy również osoby, które w jakimś momencie swojego życia zdecydowały się na takie autentyczne bycie chrześcijanami, rozpoznały swoje miejsce w Kościele, również wpadają tak wielką rutynę, że wszystko najpierw powszednieje a potem obojętnieje. To zresztą nie jest doświadczenie tylko religijne. Boleśnie wręcz przeżywa się sytuacje kiedy życie przestaje cieszyć, praca nudzi, kochane osoby nie budzą już emocji i poruszenia serca… często nazywamy taki czas, czasem kryzysu (czy to będzie kryzys wieku średniego, czy każdego innego wieku o to mniejsza). W doświadczeniu wiary bardzo często taka forma obojętności prowadzi w efekcie do rozluźnienia a potem nawet do odrzucenia, najpierw relacji z Kościołem, a potem z Panem Bogiem. I tutaj mówienie, że to tylko kwestia uporządkowania czasu i aktywności to trochę za mało. Bo pozostaje pytanie dlaczego gorliwe niekiedy zaangażowanie nie przemienia człowieka i poddaje się zniechęceniom, kryzysom, dlaczego znika? – to taki sztandarowy przykład, gdzie czasami na kolędzie spotykam panów w mocno średnim wieku, którzy w kościele nie byli też już od wieków średnich – ale wtedy ich głównym argumentem jest że oni byli ministrantami –to tak brzmi jakby chcieli powiedzieć, że wtedy już wychodzili swoja normę. Ale pytanie pozostaje…
  2. Gdy czasami czyta się baśnie można odnaleźć w nich bardzo drobne elementy, które  niewiele znaczą dla całej fabuły a jednak powtarzają się w wielu opowieściach i często stają się takim nieodzownym wręcz motywem. Jednym z takich stałych motywów jest cudowne jedzenie, po którego spożyciu albo się rośnie, albo nabywa jakiejś nadzwyczajnej zdolności, pięknieje się lub brzydnie, zasypia bądź ożywia… różnie z tym bywa. Ale zawsze tego pokarmu musi być odrobina, mały kęs. W kultowej powieści Tolkiena Władca pierścieni też jest taki motyw… gdy Hobbici otrzymują lembasy – chleb elfów, który szczególnie krzepi ale też w trudnym położeniu gdy się zjada choć kilka okruchów to najgorsze ciemności trochę łagodnieją, najgorsze smutki, przerażenie stają się mniej dojmujące… te baśniowe intuicje odsyłają nas do kolejnej płaszczyzny naszej refleksji nad przyczynami obojętności wobec tego do czego Pan Bóg nas zaprasza.

A mianowicie do prawdy, która choć często powtarzana, nie znajduje mam wrażenie, miejsca w wielu sercach. Chodzi o brak gruntownego przekonania o konieczności regularnego odżywiania się. Podejmujemy często wysiłki duchowe, zrywamy się do intensywnej modlitwy, nawet do wyrzeczeń… rusza się czasem na piesze pielgrzymki, angażuje w jakieś akcje charytatywne … innymi słowy akcja wciąż trwa ale potem tak jak wybucha tak szybko przygasa i najczęściej główną przyczyną jest brak odżywiania… pamiętam kiedyś pewną rozmowę z dwiema Koreankami, zeszła ona na sprawy naszych Kościołów. I te dziewczyny nie mogły zrozumieć dlaczego takie akcenty kładę na niedzielną Mszę św. – o co chodzi, dlaczego chodzenie do kościoła w niedziele urasta do rangi obowiązku, przykazania i nie mogliśmy się dogadać, aż do chwili gdy okazało się, że wśród większości chrześcijan w ich wspólnocie (bardzo małej jeżeli chodzi o proporcje) nie ma takiego problemu, bo większość chodzi do kościoła codziennie, jak tylko może… bo twierdzą, że jak przyjęli Chrystusa, to jak się z Nim nie spotkać. Dokładnie o to chodzi, centralnym punktem Eucharystii jest Komunia – a więc przyjmowanie chleba życia. Trudno jest duchowo wzrastać, gdy duchowe odżywianie jest sporadyczne, albo byle jak przeżywane, jakoś tak z obowiązku, z przymusu, z rozpędu…

3. Chciałbym na drugi tydzień adwentu również zaproponować wymagające ćwiczenie, może nawet bardziej wymagające niż w ubiegłym tygodniu, mianowicie aby zaryzykować codzienną Eucharystię, przygotować się do niej przez spowiedź i przez ten tydzień wysilić się i codziennie w niej uczestniczyć, przyjmując Komunię św. Zdaję sobie sprawę, że to wymaga wielkiego, nieraz czysto logistycznego podejścia do problemu – czy roraty o 6.15 czy wieczorna Msza św. czy poszukiwanie kościoła o bardziej dogodnych godzinach, po drodze do pracy w południe w kościołach zakonnych? To techniczne pytania, ale w nich zawiera się, wbrew pozorom, całe napięcie między naszą obojętnością a gorliwością. Wchodząc w ten wysiłek dostosowania codzienności do spotkania z Jezusem przełamuję barierę, która nie pozwala mi w całości poczuć jak dobry jest Pan i może wydarzyć się coś niespotykanego, codzienność spożywania Eucharystii sprawi, że nie będzie ona spowszedniała, że nabierze prawdziwego smaku i przestanie być tylko nudnym niedzielnym zwyczajem. Stanie się pokarmem konicznym, za którym się tęskni, którego brakuje a nawet trochę się robi strach gdyby nie można go było przyjąć. I odkryjemy, że po jedzeniu nie  można zapomnieć o … no właśnie, ale o tym to już jak Pan Bóg pozwoli w przyszłym tygodniu.

III niedziela Adwentu

O tym,  że ciągnie się niemiłosiernie… czyli nas namaszczono

  1. W poprzednich odcinkach: Rzuciliśmy okiem na podstawowe prawdy życia duchowego, w których często kryć się mogą najbardziej fundamentalne przyczyny pojawiającej się obojętności co do Bożego wezwania, które sprawiają, że hasła typu MISJA W MOCY BOŻEGO DUCHA, brzmi jak kiepski slogan, którego nawet zapamiętać nie idzie. Brak zdecydowanego przejścia do życia chrześcijańskiego i czasami chroniczne niedożywienie Eucharystią, jej spowszednienie, brak przywiązania do obecnego w chlebie prawdziwego Jezusa, owocują dystansowaniem się od Bożego zaproszenia. Brzmi to nieco pesymistycznie, ale pamiętajmy, że mówimy o możliwych przyczynach, a to co najważniejsze to nasza postawa poszukiwania bliskości z Bogiem, nasz Adwent i temu miały służyć propozycje ćwiczeń adwentowych, jak ktoś nie zapamiętał ich, to odsyłam na naszą stronę internetową janapostol.pl, te teksty tam umieszczam może się komuś przydadzą.
  2. Idąc dalej: W ubiegłym tygodniu zakończyłem istotnym dla duchowego rozwoju, powiedzeniem: Po jedzeniu nie można zapomnieć o… (i tutaj jest kilka możliwych zakończeń, ja wybrałem według mnie najistotniejsze) …nie zapomnij o leżeniu. Wyjaśnię oczywiście od razu, że mam na myśli leżenie metaforyczne, tzn. postawę, którą przez podobieństwo opisać można jako duchowe leżenie, odpoczywanie, czy też używając może zbyt przyziemnego określenia, ale trochę mi się tutaj to narzuca, duchowego trawienia.

Bowiem często rozważając te istotne sprawy naszej wiary, zatrzymujemy się na jej wymiarze wspólnotowym. Trochę w taki naturalny sposób podkreślając, że nasze spotkanie dokonuje się w parafii, kościele, wśród braci i sióstr wyznających tę samą wiarę, no bo w końcu najczęściej ta refleksja dokonuje się podczas Mszy św. a więc w kontekście wspólnoty. I w żadnym wypadku nie chciałbym tego istotnego wymiaru jakim jest wspólnota Kościoła umniejszać, tyle że nie można do końca przyjąć zaproszenia do wspólnego przeżywania wiary, jeżeli pominie się osobiste przeżycie spotkania z Bogiem.

Kilka lat temu pojawił się mało może popularny film zatytułowany Wielka cisza – właściwie to był reportaż, dokument opisujący rok życia z jednego z najsurowszych klasztorów kontemplacyjnych chrześcijaństwa … przez kilkadziesiąt minut filmu nie pada prawie żadne słowo, krok po kroku prowadzeni jesteśmy przez przeżycia mnichów, takim, również niemym przewodnikiem jest staruszek, mnich wykonujący proste czynności w gospodarstwie klasztornym, na koniec dowiadujemy się że jest też niewidomy. I reżyser w jednej z ostatnich scen ukazuje monolog tego starego, niewidomego mnicha, który w kilku słowa wyraża bardzo dramatyczny sąd:

Szkoda, że świat stracił całkowicie poczucie Boga…szkoda… nie mają już po co żyć… gdy przestaniesz myśleć o Bogu… po co masz żyć dalej na tej ziemi…

Można powiedzieć, że są to słowa zbyt skrajne, zbyt radykalne, za bardzo naznaczone zakonnym bytowaniem, przeżytym w izolacji za grubymi murami klasztoru… ale przecież gdy uważnie rozejrzeć się wokół, w naszym świecie, który przecież wyizolowany nie jest, to na każdym kroku ów brak poczucia Boga daje się zauważyć… raz jest to całkowite rozdzielenie życia i wiary, innym razem otwarty atak na to co Boże lub tylko religijne, a jeszcze kiedy indziej to obojętność, która zbywa każde Boże wezwanie wzruszeniem ramion… zatracił świat poczucie Boga… ale żeby od razu odmawiać sensu życia, to już przesada… A jednak idąc drogą tego sposobu myślenia, faktycznie trzeba zadać pytanie: Po co żyć? Skoro bez Boga to życie musi zakończyć się śmiercią, unicestwieniem… i tylko śmiercią. (taka jest logika odrzucenie Boga)

Proszę zwrócić uwagę, owo poczucie Boga.. to jest doświadczenie bardzo osobiste, tylko w przestrzeni, w której zgadzam się pozostać z Bogiem sam na sam, mogę dojść z nim do porozumienia, oddać mu swoje życie, zdecydować się przyjąć Jego wolę, tylko tam gdzie odważę się stanąć przed nim nagi, bez tysięcy masek i bez udawania, poznam prawdę o sobie,  to znaczy zobaczę siebie taki jaki jestem. To trudne, bo każdy z nas ma wiele mechanizmów dzięki, którym widzi siebie takim jaki chciałby być. Proszę spróbować, tak dla siebie, przypomnieć sobie swoja reakcję na ostatnie zarzuty, jakie usłyszeliście od męża/żony, rodziców/dzieci … jak bardzo poczuliście się dotknięci, bo przecież chcieliście dobrze, mieliście piękne wyobrażenie efektów waszego działania …. A tutaj reakcja, której się nie spodziewaliście – to z relacji międzyludzkiej. Bardzo podobny mechanizm pojawia się, gdy słyszymy wyraźną wolę Pana Boga, z którą się nie chcemy zgodzić… traci się poczucie Boga, bo Jego obecność staje się niewygodna, ciąży ta obecność, bo sugeruje że trzeba by zmienić siebie.

Dlatego właśnie gdy nakarmieni jesteśmy Ciałem Boga konieczny staje się czas gdy pozostaniemy tylko wobec Niego z tym niebezpiecznym pytaniem: czego chcesz ode mnie Panie? I to jest też autentyczny kontekst tej dzisiejszej niedzieli GAUDETE –radujcie się, z odkrycia prawdziwego spotkania z Bogiem, który nie daje się zagubić

  1. Również dzisiaj chciałby, zaproponować adwentowe ćwiczenie i znowu jest ono chyba jeszcze trudniejsze niż poprzednie. Aby w tym tygodniu, najlepiej każdego dnia, jak się uda, znaleźć 10 minut, czasu absolutnie wyrwanego z codzienności, gdzie nie będziecie Państwo robili nic innego, jak tylko zadacie sobie pytanie co w tym ostatnim czasie (tzn. czasie od ostatniej dobrej spowiedzi), było realizowaniem woli Pana Boga w waszym życiu a co nie było szukaniem Jego woli. Jednym słowem zachęcam do zrobienia dobrego rachunku sumienia, w którym nie będziecie sobie zadawać pytania co ja tam zazwyczaj mówię? Ale spróbujecie poszukać prawdziwych miejsc, gdzie Pan Bóg się zagubił, gdzie decyzje, czyny, słowa, nie brały zupełnie pod uwagę woli Boga i Jego przykazań. Gdzie spróbujecie przed Bogiem stanąć nadzy, aby w Jego oczach zobaczyć prawdę o sobie… różnie to może się skończyć, dla niektórych to będzie potwierdzenie że się starają, inni może odkryją swój nowy obraz, jeszcze inni w tym poszukiwaniu prawdy, może będą musieli cofnąć się wiele spowiedzi wstecz, żeby dojść do źródeł obojętności…

I zapraszam do skorzystania z sakramentu pojednania – w najbliższy piątek do południa od 8.30-10.00 i po południu od 15.30 – 19.00 (poza tym dniem spowiadamy w sąsiednich parafiach)

  1. Potrzebny jest ten krok aby nie zatrzymać się tylko smutnym doświadczeniu oddalania się od Boga, bo właśnie w tym zaproszeniu realizuje się Boże pragnienie przygotowania nas na dalszą drogę… ale o tym, to już jak Pan Bóg pozwoli w przyszłym tygodniu…

IV niedziela Adwentu

O tym, że nihil novi sub sole… czyli, że znowu do roboty

 

0. Dzisiaj zacznijmy od pewnej baśni, bardzo na czasie, bo zatytułowanej: Choinka. Andersen, mówią że napisał ją jako opowieść autobiograficzną, ale to jest mniej ważne. Baśń to bardzo długa, ale jeden z wątków jest dla nas szczególnie ważny. Gdy choinka mała, ale śliczna. Miała też dobre miejsce: dużo powietrza, słońca i przyjemne towarzystwo starszych od siebie jodełek i sosen… nie potrafiła za bardzo cieszyć się swoim szczęściem i marzyła ciągle o przyszłości, najpierw żeby być wielką i wysmukłą jak jodły, bo mogłaby być masztem na okręcie i pływać po morzach i oceanach (przynajmniej tak mawiał bywały bocian, który każdego roku podróżował do Egiptu) potem chciała być duża i piękna, żeby zimą rosnąć w ciepłym domu (to z kolei zaproponowały wszędobylskie wróble, opisując bożonarodzeniowe drzewko). Za każdym razem, gdy marzenia małej choinki odrywały ją od rzeczywistości – promienie słońca, jak to w baśniach bywa, przypominały — Nie marz o dalekiej wielkości — ciesz się tym, co posiadasz. Dziękuj Bogu za młodość, za siły, za zdrowie, za życie, które w tobie krąży.

Reszta historii jest już raczej klasyczna, choinka faktycznie zostaje wycięta, zaniesiona do domu, przyozdobiona, jak to kiedyś bywało smakołykami i zabawkami (cała dumna znowu myślała ze to szczyt szczęścia, choć po chwili dzieci się nacieszyły, smakołyki zjadły, zabawki zabrały a rzeczone drzewko wylądowało w kącie podwórka, żeby wiosną stare i wyschnięte, zasilić ognisko

I spłonęła ostatnia gałązka choinki. […] O choince zapomniano. Nikt nie myślał o niej. Skończyła się jej powieść, jak kończy się wszystko na świecie; nic nie może trwać wiecznie.

  1. Niezwykle markotne zakończenie, ale warto je usłyszeć, chociaż nie do końca jest prawdziwe, albo lepiej powiedzieć, że opisuje tylko jedną stronę medalu…

Bo gdy w poprzednich odcinkach  śledziliśmy najbardziej wydaje się dotkliwe przyczyny obojętności na sprawy Boże, które można skrótowo ująć, jako niedojrzałość lub powierzchowność w przeżywaniu Bożego wezwania. Gdy próbowaliśmy zobaczyć najbardziej fundamentalny kontekst spotkania z Panem tzn. próbę szczerego, jednoznacznego stawania przed Nim, aby odkryć całą prawdę o sobie. To w gruncie rzeczy próbowaliśmy przygotować grunt do autentycznego zaangażowania się w spotkanie z Jezusem. I w tym kontekście andersenowska intuicja wydaje się nieomylna, chociaż może trącić banałem: Dziękuj Bogu za młodość, za siły, za zdrowie, za życie, które w tobie krąży…. dziękuj Bogu za chwilę, którą żyjesz, bo innej mieć nie będziesz, to teraz zaproszony jestem do podejmowania zmian, do dojrzewania, do wzrastania… to teraz mogę się karmić Bożym Ciałem… to teraz decyduję o moim chrześcijaństwie … jutro, to będzie inny dzień. To wielka intuicja podkreślająca jak bardzo nasze niebo – spotkanie z Jezusem, dokonuje się tu i teraz. Faktycznie, nie prowadzi do niczego, marzenie o świętości, gdy nie jest się świętym teraz, marzenie o gorliwej modlitwie gdy teraz nie padnie się na kolana, marzenie o pobożności, gdy teraz nie myśli się o Panu Bogu… w stu procentach realizuje się ludowa mądrość: czego Jasiu się nie nauczył, Jan umiał nie będzie.

Mówiąc inaczej jaki Adwent, takie Boże Narodzenie, jak Adwent skupi się na gotowaniu, sprzątaniu, przygotowaniu prezentów to z Bożego Narodzenia tylko wesoły karp zostanie (przepraszam, wesoły filet z karpia żeby być poprawny politycznie)… tam zaś gdzie zaryzykowało się usłyszenie głosu Boga w codzienności, tam też jest szansa, aby usłyszeć płacz Nowonarodzonego, płacz który zbawił świat, bo obwieścił, że Bóg stał się jednym z nas.

  1. Ta andersenowka baśń, jak zresztą każda prawdziwa baśń, nie owija prawdy o życiu w kolorowe papierki… każda choinka kończy w ognisku, jak kończy się wszystko na świecie; nic nie może trwać wiecznie… tutaj. Nasze życie też tutaj się kończy, ale można w tym życiu każdy moment przeżyć w pełni, na pełnym gazie, doświadczając i realizując w stu procentach tego co Pan Bóg nam przygotował i do czego zaprasza (alternatywą pozostaje nieustanne marzenie o wielkiej przyszłości i zgorzkniałe wzdychanie, że lepsze już było).

I tutaj też zaczyna się ta część, której baśniopisarz nie mógł zauważyć, bo jest tylko baśniopisarzem. Zaproszenie Jezusa sięga dalej niż ten świat: stuprocentowe życie rozwija się w stuprocentowe niebo. Każdy Adwent i każde Boże Narodzenie, które dane jest nam tutaj przeżywać, ma nam pomóc troszeczkę urosnąć, nabrać ciała… nie będziemy doskonali, najwięksi, najpiękniejsi, najmądrzejsi i jak Pan Bóg pozwoli, to nadal będzie co robić w czasie Adwentu za rok, ale dane nam została szansa by być nieco bliżej Pana… przepraszam bardzo, że nie rozwijałem uczenie hasła tego roku MISJA MOCĄ DUCHA ŚWIĘTEGO… ale po pierwsze sam do końca jeszcze nie jestem pewien o co chodzi, a po wtóre to chyba właśnie w dużej mierze w zwykłym przywoływaniu się do porządku, Duch Święty działa w naszym życiu… ale i tak chciałbym zakończyć ten czas rekolekcji, kolejnym zadaniem, siłą rozpędu jeszcze trudniejszym niż poprzednio. Mianowicie postarajcie się przeżyć te święta z wszystkim co one niosą, z czasem na modlitwę, spotkanie w rodzinie, ze wzajemnym przebaczeniem przy łamaniu się opłatkiem, z odpoczynkiem, w taki sposób, jakby już nigdy więcej świąt nie miało być. Nie odkładaj niczego na kiedy indziej, jak nie masz czasu i siły iść na pasterkę, to idź na pasterkę, jak wydaje się, że ktoś tak cię zranił, że go nienawidzisz, idź do niego i przeproś, że dawno nie byłeś… jak tęsknisz za kimś, kto powinien cię odwiedzić, to zadzwoń i powiedz mu o tym… jak nie byłeś na grobie matki, ojca, żony, męża, bo tyle do zrobienia jeszcze w domu, to rzuć to czym prędzej w kąt i leć na cmentarz… jak będziesz wściekły na jakiegoś wuja, bo ma inne poglądy polityczne niż twoje, to powiedz mu przy świątecznym stole dlaczego jest taki fajny w innych sprawach… odkryjesz, że Boże Narodzenie możesz przeżyć tylko ty osobiście i nikt tego za ciebie nie zrobi… nihil novi sub sole… prawda stara jak świat, tylko żebym drugi raz nie musiał tego powtarzać.

 

 

 

 

 

 

Spotykamy się na Mszach św. w sobotę wieczorem i niedzielę

(z wyjątkiem Mszy św. o 12.00 – bo wtedy wersja skrócona ze względu na dzieci)